czwartek, 19 grudnia 2013

Zmiany

Wiem. Znowu nie pisałam. Ciągle coś się dzieje - a w ostatnim czasie aż za dużo.
Po pierwsze T stracił pracę w TV. Nie przedłużyli im umów i chłopaki zostali na lodzie. Teraz oboje jesteśmy bezrobotni.
Do połowy lutego musimy wyprowadzić się z "naszego", jakże przyjemnego, mieszkanka, w którym spędziliśmy ostatnie 3 lata życia. Wracamy tam, gdzie zaczynaliśmy we trójkę, gdy Wampir był jeszcze bardzo maleńki. Tylko, że wtedy nie mieliśmy niektórych mebli, mnóstwa rzeczy, w które obrośliśmy przez 7 lat a Wamp tysiąca zabawek. Wszystko mocno się skomplikowało. 28m2 po 60-ciu a wcześniej 100-u, to drastyczne cofnięcie się w "rozwoju".W rozwoju przestrzeni oczywiście. Nie mam zielonego pojęcia jak zmieścimy tam choćby 1/6 tego, co mamy. Czeka nas przeprowadzka z transportem do 3 mieszkań, bo część rzeczy będziemy musieli przewieźć do jednych i drugich rodziców.
Przepłakałam parę dni, gdy zapadła nieodwołalna decyzja o wymówieniu naszego pięknego, jasnego, przytulnego i pięknie położonego "gniazdka". Powoli oswajam rzeczywistość, co nie przychodzi mi łatwo.
Mama pociesza i ma rację. Niektórzy tracą wszystko w powodziach, pożarach, huraganach....Tułają się po przytułkach...Wiem. A z drugiej strony słyszę w radiu reklamy luxusowych prezentów gwiazdkowych, wakacji tu i tam, słoneczna Karyntia, tanie loty pod palmy...Niech to szlag.
Ten rok był wyjątkowo paskudny.
Ale cieszę się, że wszyscy żyjemy, że nie mieszkamy w Syrii, że...

Tak, doceniam to, co mam, choć te nagłe zmiany bolą.
Być może potrzebne są do czegoś, o czym jeszcze nie wiem, z czego zdam sobie sprawę dopiero za lat kilka, gdy spojrzę na wszystko z dystansu. Oby miały one głębszy sens. Oby.

niedziela, 20 października 2013

KIKUŚ - moja kocia miłość


Nie wiem, czemu nigdy o nim nie pisałam...Wydawał się tak oczywisty i wieczny, że nawet do głowy mi nie przyszło, że mogę zapomnieć co robił, jaki był...., bo BYŁ.
Teraz ryczę jak bóbr i czuję, że wyrwano mi kawałek serca, bo już nigdy go nie wezmę na kolana, nigdy nie dotknę jego futerka....nie przywitam się rano czółko w czółko z Kikusiem siedzącym na kuchennym stole, domagającym się porannych pieszczot i dopiero potem jedzenia.

14 lat to kawał czasu. Więcej niż mnóstwo związków, powstających i rozpadających się w krótszym czasie...14 lat to kawał życia, kiedy zmienia się tyle rzeczy, włącznie z nami samymi.

Znaleźliśmy go w śniegu. Andrzej, Jazz i ja. Właściwie to Jazz, duży biały pies, zwęszył małą, białą kulkę w okolicach stadionu w Ursusie. Pytaliśmy w okolicy, czy komuś nie uciekł, ale nikt nic nie wiedział, więc postanowiłam wziąć go do domu.
Tym bardziej, że dopiero co straciliśmy drugą po Kopciuszce kotkę, która chorowała na białaczkę i trzeba (no właśnie, gdzie jest granica?...) było ją uśpić. Traumatyczne przeżycie, mimo, że była z nami dość krótko. Pierwsza kicia umarła po nieudanej operacji nowotworu - chowaliśmy ją razem z Filipem w ogrodzie pośród łez...Mufkę zostawiłam z mamą i doktorkiem Jaworkiem, bo nie zniosłabym kolejnej kociej śmierci...Wiem, moje ego uciekło, ale wiedziałam, że zostawiam ją z mamą....
Mufkę pochowali w ogrodzie razem Kićką...

Tamtej śnieżnej, Andrzejkowej nocy postanowiłam zabrać małą, białą kulkę do domu. Wyglądała prawie tak samo jak Mufka. Białę futerko i czarna plamka na łebku, ciemny ogon z białą końcówką...
Wsadziłam kotka do czerwonej, plastikowej  miski, w której często przesiadywała Mufka i zaniosłam po cichu na górę, do sypialni mamy. Nie włączając lampy, podświetliłam latarką malucha i powiedziałam, że to tak, jakby Mufka wróciła. Mama na to, że to nie kicia tylko kotek, ale ja z uporem maniaka twierdziłam, że na pewno kicia i będzie nazywać się Kika.

No i została.
Pierwszej nocy patrzyliśmy jak oswaja się z domem, jak pije mleczko i bawi się z nami.
Po paru dniach zmieniliśmy mu imię na Kikuś, bo jednak kuleczka miała dwie maleńkie, futrzaste kuleczki, które zdecydowanie świadczyły o jego płci.

Tyle mam wspomnień związanych z Kikusiem, tyle scen, obrazków, chwil...
Nie wiem, co bym zrobiła skurwielowi, który go potrącił i zostawił, nie chcę myśleć o tym, co się tam działo i dlaczego sąsiedzi nie powiedzieli nam od razu, gdy zauważyli go w rowie przy ulicy. Boli mnie fakt, że nawet nie dane nam było wyprawić mu pochówku i złożyć w ogrodzie razem z resztą naszych zwierzaków, że wtedy, 17-ego (października) rano jeździli śmieciarze i....Kikuś zniknął...Wszystkie te myśli rwą mi serce na strzępy...

Już nigdy nie usłyszymy skoków na klamki, gdy otwierał albo próbował otwierać sobie drzwi, nigdy nie miauknie nam :na zdrowie" po kichnięciu, co czynił prawie za każdym razem...Nie schowa się za pralkę ani do kredensu w czasie burzy, nie wtuli w nas swojego ciepłego ciałka pod kołdrą, nie powbija pazurków w kolana zadowolony z pieszczot...Nie podrze żadnej gazety, by ktoś go wreszcie wypuścił ani nie będzie siedział na cypryśniku i miaucząc, patrzył w kuchenne okno, by go ktoś z domowników zauważył i wpuścił do środka...Wampirek nie założy mu już żadnej czapki ani korony własnej roboty na główkę i nie zrobi z niego księcia, nie będzie go wozić w wózku razem z pluszakami ani uczyć go w swojej szkole...Już nigdy nic Kikusiu...Nie zamruczysz nam żadnej mruczanki ani nie będziesz basem śpiewał w drodze do weterynarza...Nie sprzątnę po Tobie, gdy coś Ci zaszkodzi, nie będę czyścić ubrań z Twojego futerka, nic, nigdy nie będzie już z Tobą...

Tak bardzo Cię kocham kotku mój, "syneczku pierworodny" - jak Cię nazywałam, zanim pojawił się Wampirek, któremu z zazdrości wskakiwałeś do wózka i do dziecinnego łóżeczka...
Tak bardzo mi Cię brak...i długo będzie, bo w sercu mam dziurę, która nie zabliźni się prędko...

Wierzę, żeś teraz szczęśliwy futrzaczku, że Twój koci duszek rozpłynął się w wiecznej miłości i świetle i będzie czekał na mnie gdy kiedyś odejdę...Wierzę, że spotkam Cię jeszcze i razem będziemy tańczyć odwieczny taniec po drugiej stronie życia...

Kocham Cię Kikuś!!!!

P.S.
Dziś - 19.XII.2013r. dowiedziałam się, że Kikuś został jednak pochowany. Znalazł go starszy Pan, którego czasem widywałam, jak spacerował z różnymi psami. Taki siwy brodacz z dłuższymi włosami. Nasz sąsiad powiedział dziś mamie, że to właśnie on pochował naszego kotka, zanim zabrały go służby porządkowe. Spoczywaj w pokoju mój kochany koteczku!...

P.S.2
Mama odnalazła tego Pana...Okazało się, że chodzi o kulach, żu w czasie wojny pies uratował mu zycie i teraz on zajmuje się wszystkimi biednymi, potrąconymi etc, opiekując się nimi albo je grzebiąc...
Kikusia zapakował w 3 torby i przysypał ziemią w swoim ogrodzie, jako, że ze złamanymi nogami trudno jest kopać doły...Potem padał deszcze, więc wziął go do domu...Co za człowiek - niesamowity...i mama właśnie zabrała naszego kotka od niego z domu i pochowała go u nas w ogrodzie a wczoraj - 28.XII. położyłyśmy na jego grobie zerwane w ogrodzie gałązki, kolorowych zimą krzewów a my z Wampirkiem zrobiłyśmy z patyczków krzyżyki. Odpoczywaj w pokoju mój kochany kotku...Wróciłeś do swojego ogrodu, do miejsc, w których kiedyś się wygrzewałeś i po których brykałeś w letnim słońcu...

P.S.3
A ten Pan, szedł w czasie Powstania z plecakiem pełnym granatów, który źle otworzony mógł eksplodować...Na przeciw niego grupka ssmanów i pies - owczarek niemiecki. I ten pies właśnie podbiegł do niego, rzucił mu się na szyję i zaczął z radością lizać go po twarzy - jak swego.  Niemców sytuacja rozbawiła do tego stopnia, że śmiejąc się poszli dalej. I wtedy nasz znajomy brodacz obiecał pomagać zwierzakom, do końca swych dni, co czyni jak widać. Piękna, wzruszająca historia...

piątek, 4 października 2013

czas to skurczy-byk, ulega entropii, chociaż go nie ma

Piętrzą mi się niezapisane słowa...Wylewają się z wanny, wychodzą szparami spod drzwi, gramolą się po piwnicznych schodach a ja ciągle mam za mało czasu na wszystko. Dziś wolny wieczór, Wampir u teściów, miałam zrobić tyyyle rzeczy i jeszcze odpocząć a tymczasem morzy mnie senność okrutna, która pozwoliła mi jedynie zrobić zakupy tu i ówdzie, nastawić pranie, coś tam ugotować i tyle.
A chciałam okna umyć, samochód "opatrzyć", żeby nie rdzewiał, szarlotkę upiec, włosy ufarbować, poczytać, film obejrzeć, wyjść gdzieś i spotkać się z kimś...porządki w szafach, zaczęte wczoraj, dokończyć, pościel zmienić...lista jest dłuuuga a sił brak. Może tylko jeszcze szarlotkę zrobię i włosy, obcięte wczoraj własnoręcznie, ufarbuję, chyba, że wpadnę nosem w duszone jabłka i zasnę z głową pod prysznicem...Chyba znów pogoda się zmienia albo co...

Miałam napisać o wakacjach w Machorach, o oczach zwierząt, o perypetiach z rozrusznikiem, o nowych fascynacjach Wampira....Wszystko leży i kwiczy a mnie się właśnie oczy same zamykają....dobranoc...

środa, 7 sierpnia 2013

rowerowe wieczory

Jako że upały sięgają ostatnio zenitu i temperatura dochodzi do 35 stopni w cieniu, całe dnie spędzamy w domu a wieczorem wyjeżdżamy z Wampirem w trasę: ona na swoim białym rumaku, ja na srebrnym szerszeniu (lekko sfatygowanym i domagającym się podrasowania).
Po wyleczonej kontuzji, mała wsiadła na rower i jeździ, jeździ jeździ - na coraz dłuższe wycieczki. Po objechaniu całego kanałku na Kępie Potockiej i wypadzie nad Wisłę - na wysokość Starówki, przyszła dziś kolej na Lasek Bielański. Odwiedziłyśmy naszego baranka, który znów chciał zmierzyć się na głowy swoim bezrogim łebkiem a potem usiłował rozwalić płot i kopytkiem machał między sztachetami, ocierał się o deski i dawał miziać...W drodze powrotnej spotkałyśmy dziewczynę z małym rudym kotkiem na smyczy - przecudnej urody zwierzaczkiem, ufnym i sympatycznym. Zjadłyśmy w jurcie lody i po 3 godzinach wróciłyśmy do domu. Fajnie tak jeździć we dwie: ja i moja córeczka - widzieć to samo, rozmawiać, przeżywać, odczuwać, dzielić się spostrzeżeniami...Dobry czas. Zanim wejdzie w głupi wiek muszę się nacieszyć nią na maxa, bo czas zapiernicza jak szalony. Niech każdy dzień będzie PRZEŻYTY i dostrzeżony. Hawk!

wtorek, 6 sierpnia 2013

akcja "guano"

Nad nami mieszka starsze i nieco szurnięte rodzeństwo, które non stop karmi na swoim parapecie ptaki a ptaki non stop srają nam na balkon. Poręcze i podłoga upstrzona tak, że strach się oprzeć i przejść swobodnie. Prosiłam: nie karmcie ptaków, bo powinny same sobie pożywienie organizować a nie jakiś fastfood - to nie zima. Nic. Kontrargument, że my palimy i dym im "wlata". Tylko, że dym odlatuje a ptasie guano nie.
W końcu się wkurzyłam, zdrapałam ile się dało resztek pokarmowych i wysłałam właśnie T. na góre, żeby im to ładnie na wycieraczce rozsypał i spryskał wodą. Hahaha...Ale mi się śmiać chciało z tych odgłosów: psik, psik, psik...chyba ze 20 razy na całą klatkę. Wprawdzie jest 1-wsza w nocy i mało kogo interesuje, co się dzieje poza jego własnym mieszkaniem, ale jutro będą mieli zdziwko!

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Sposób na upały

Siedzimy z Wampirem w te upały w domu a wieczorem wychodzimy na rower albo na nocne spacery. Jemy lody. Czytamy książki. Tzn. ja czytam na głos albo każda swoje. Czekamy na wyjazd do Machor, który już tuż tuż. Przed chwilą, już w łóżku (wampirzym) bawiłysmy się w "pomidora" - załatwiłam ją 6 razy pod rząd, tak że chichrała na całego. Fajnie. Lubię jak się tak śmieje. Kochana moja córeczka.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Claudine - RIP *********** Rowerowa kontuzja Wampira

Kiedy już uporałam się z kotem, przyszła kolej na Wampira. Wprawdzie rowerowe lęki zostały przezwyciężone i kilka wycieczek (jako pierwsze koty za płoty) zostało zaliczonych,  moja Mama zaś sprezentowała wnuczce ochraniacze na kolana, łokcie i dłonie, to i tak nie dało się uchronić mojego słoneczka od wywrotki zakończonej makabrycznie spuchniętą kostką w kolorze błękitno fioletowym.
Nawet na prześwietlenie pojechałyśmy, wystraszone opowieściami mamy Julki, wampirzej przyjaciółki. I, co bardzo mnie zaskoczyło, w ciągu godziny byłyśmy z powrotem w domu, tak szybko wszystko poszło. Chwila w poczekalni, potem Wamp na wózku śmignął na rtg, 3 minuty - zdjęcie gotowe, znowu chwila w poczekalni, krótka rozmowa z p. doktor ("Teksańskiej masakry" nie będzie :) ) i do domku. Szybko i sprawnie, aż trudno uwierzyć. I to w niesławnym bielańskim!
Od tamtej pory minęło już chyba ze dwa tygodnie a Wampirowi kostka dopiero co doszła do siebie. Dzień w dzień okłady z altacetu i mrożonego żelu w torebce, potem już tylko żel. Kostka jak balon, krwiaki we wszystkich kolorach tęczy - obraz paskudny - biedne moje dziecko, za rowerem stęsknione. Jeszcze dzień, dwa i pozwolę jej dosiąść różowego rumaka.

W międzyczasie poznałam osobiście siostrę nową, o której do tej pory nie wiedziałam, poza samym faktem jej istnienia i kilkoma sms-ami. Okazała się duszą bardzo mi bliską. Podobne upodobania, charakter, znaki zodiaku...i nawet staników obydwie nie nosimy, bo nie lubimy. Magda jest kimś, kogo nie muszę długo poznawać, żeby czuć się z nią dobrze, blisko etc. Wyczuwam ją instynktownie, jakbym znała od lat. Super. Też ma córkę. Chciałabym, by poznały się z Wampirem.

Przyjechała moja ciocia/Cicia. Skończyła 90 lat. Cudowna, mądra, wrażliwa i dobra osoba. Niech żyje jeszcze długo - w takim stanie, z taką pamięcią, bystrością i mobilnością, mimo problemów z oczami, które utrudniają poruszanie się. Będzie mi jej kiedyś brakowało. Na pewno. Ludzie tak szybko znikają. Nie ma czasu na pożegnania, ciepłe słowa, przytulenia...
Ostatnio odeszła Claudine - moja kochana, francuska stryjenka. Po śmierci Adasia (przyrodniego brata Taty) musiała czuć się bardzo samotna, skoro lekarz zdiagnozował u niej chorobę sierocą. Starała się jednak trzymać fason, nie chciała nawet mieszkać z synem w Stanach...Sama, w Nicei,w mieszkaniu, które poznałam i w którym wiele razy piliśmy szampana, rozmawiając i śmiejąc się, jedząc pyszne czekoladki...Odeszła, bo tak chciała. Biedna, kochana Claudine...Będę Ją zawsze pamiętać pełną wigoru, silną, drobną kobietkę, uśmiechniętą i pełną życia. Zadbaną, kobiecą, otwartą, idącą z duchem czasów, ciekawą wszystkiego, podobnie jak moja ciocia/Cicia. Mam nadzieję, że spotkała już Adasia. Mimo wszystko. Mimo wszystko...

sobota, 20 lipca 2013

Wamp czytelnik

Mój Wampirek ostatnio bardzo dużo czyta, co napawa mnie niezmierną radością. W ciągu doby przeczytała dwie książki, po ok.140 stron każda. Obrastam w piórka! I jeszcze kiedy wszyscy wokół mówią, że mam takie fajne, mądre dziecko, że chętnie z nią rozmawiają...rosną mi skrzydła!

czwartek, 18 lipca 2013

Wernisaż w bibliotece, ławeczka Mironna, Wamp na rowerze i pan Kotek był chory, czyli przegląd ostatniego miesiąca

Nie wiem od czego zacząć, bo dużo się działo ostatnio, a przez to, że zwykle mam dla siebie czas po 23-ej, to raczej nie chce mi się o  tej porze pisać. No, ale ku pamięci trzeba nadrobić zaległości. Uch...

Po pierwsze udało mi się odłożyć jakąś kasę na wakacje. Pomogła mi w tym Sowa a raczej sowie oczy, które odleciały do Aśki K.,bliskiej mi osoby i koleżanki z Zamoya. A potem jeszcze oczy Wampira, które...odleciały?...do teścia, bo babci M. bardzo się podobały i dziadek postanowił jej zrobić prezent na 40 - tą (chyba) rocznicę ślubu. Maryjka zapoczątkowała dobrą passę, która, mam nadzieję, prędko się nie skończy i po wakacjach znów ruszy z kopyta...

Secundo: moje fotografie nocnych świateł zawisły (tym razem) w bibliotece na naszej ulicy, przy czym najpierw pokazały się w pełnej krasie oparte na sztalugach w ogrodzie tejże biblioteki...Gości nie było zbyt wielu, bo środek tygodnia i godzina dość młoda, ale, szczerze mówiąc, wolę rodzinną atmosferę w kameralnym gronie niż wielki, anonimowy spęd. Były truskawki, wino, które szumiało w głowie, wygłodniałe komary w ilościach hurtowych, śmiechy, rozmowy i krótkie wywiady z gośćmi w ramach realizacji pewnego pomysłu. Dzieci szalały na drzewie, Wamp kredą wyczarował mój portret na murze....a na koniec ci, którzy zostali, pomogli wnieść sztalugi i powiesić foty na ścianach.

Jakoś parę dni później, przy placu Dąbrowskiego, została odsłonięta ławeczka, poświęcona Mironowi Białoszewskiemu. Na pomysł wpadła moja "siostrzyczka" Moniczka a ławeczkę "wystrugał" Wojtek J. (znów jak z kroniki kryminalnej) Na wszystkich zrobiła chyba niezłe wrażenie, bo każdy chciał mieć na niej zdjęcie. Przyszło sporo osób, w tym  masa znajomych, którzy padli ofiarą moich mini wywiadów a potem "silną grupą pod wezwaniem" poszliśmy kontynuować spotkanie na dachu u Moniki. Domowe winko, tiramisu i dachowe Polaków rozmowy.....do późnego wieczora.

Nie minął tydzień, jak musiałam wyjechać do G., zaopiekować się kotem i domem rodziców pod ich nieobecność. Z Wampirem rzecz jasna i T. - w przelocie między pracą a pracą...Były długie spacery zwiadowcze pt.: "co się zmieniło w ostatnim czasie", zdjęcia, wspólne z Wampem spanie w jednym łóżku...Mały basen w ogrodzie i kąpiel w płatkach róż...
A do tego piękna pogoda, więc non stop na świeżym powietrzu.

Przeczytałam kolejną Blondynkę, z serii  Ameryka Płd.
Po Cejrowskim i jego podróżach tak mnie wciągnęła ta tematyka, że chyba niedługo stanę się teoretykiem od tamtych rejonów...

W przerwie opieki nad kotem, wróciliśmy do domu, zrobiłam Wampowi basenową niespodziankę - a dokładnie zawiązałam jej oczy chustką, wsadziłam do samochodu i rozwiązałam dopiero przed wejściem na basen. Dzień był upalny, więc niespodzianka się udała. Szalałyśmy zjeżdżając z rury, pływałyśmy na torach... Wamp, mimo prawie cotygodniowego basenu w szkole, ciągle pływa z deską (dobrze, że nie z cegłą!) 

I wreszcie przywiozłam od rodziców swój rower, na którym mogę czasem pośmigać. Dwa razy wycieczkę na Pragę zrobiłam, patrząc po drodze z mostu na słońce iskrzące w Wiśle...cudnie!

Gdy znów pojechałyśmy do G., Wamp postanowił złapać byka za rogi (chyba go zmotywowały te moje wypady) i po 3 latach sam wytargał z piwnicy niejeżdżony prezent urodzinowy w postaci różowiutkiego roweru. Po dwóch nieudanych próbach (czyt.: wywrotkach) bliski był porzucenia pomysłu, ale wtedy wkroczyłam ja. Po dłuższej przemowie motywacyjnej, w której kluczowymi słowami były: satysfakcja, cierpliwość, systematyczność, wytrwałość, nauka, czas i wspólne wycieczki, udało mi się dokonać fantastycznej przemiany. Po trzech dniach Wamp zaczął jeździć. Wprawdzie przypłacił to niebiesko-brązowymi od siniaków nogami, ale cel został osiągnięty.
Za to kot Kikot miał/miau gorzej. Zrobił mu się (już wcześniej) na biodrze dosyć rozległy, miękki bąbel, który mnie zaniepokoił (zresztą moją mamę również). Poszłam do weterynarza i okazało się, że kota trzeba otumanić, żeby sprawdzić co tam w środku piszczy. Biedny Kikuś został sprowadzony do parteru i  rozłożony na łopatki w stanie szmatki. Inaczej zapewne zdjąłby komuś skalp. Pan Tomek, wielbiciel i szczęśliwy(?) posiadacz ogromnych, owłosionych pająków typu tarantula, wyciągnął z mojego kota 50ml. ropy w kolorze kawy z mlekiem. Fuj. Wcześniej wygolił mu poletko wielkości dłoni jak bochen chleba a później zasprayował zwierzaka na srebrno (przeciw swędzeniu) i na niebiesko (na szybkie gojenie). Następnego dnia było jeszcze gorzej, bo kot był przytomny, wściekły i rozhisteryzowany jakąkolwiek przemocą a takowa być musiała, ze względu na antybiotyk i przepłukiwanie ex-ropnia. Myślałam, że odskoczy na sprężynach i zaśpiewa jakąś arię basem, takie tony z siebie wydobywał...Ale nic, monsieur dał sobie jakoś radę, pakując kota w kaftan, który został z nerwów olany ciepłym moczem i z którego kot wystrzelił jak sprężyna zaraz po iniekcji...Po czym szybko schował się w koszyku. Ja zaś okazałam się wredną matką, bo uwięziłam kota w domu i krzyczałam, gdy tylko zaczynał drapać framugi.

C.D.N



wtorek, 18 czerwca 2013

private thrilla

Druga taka, po 4 latach, nerwowa noc i dzień. Bezradność, niepewność, strach...serce zaciśnięte w pięść. Modlitwy. Bezsenność. Obrazy, które podrzuca wyobraźnia. Telefony.
Nikomu tego nie życzę. Nawet, jeśli kończy się "happy end'em"...

niedziela, 9 czerwca 2013

dwutygodniowy mix czyli skutki przymusowego wyparkowania, dzień dziecka, wariacka pogoda i obrazy c.d.

Nieźle porąbana ta pogoda ostatnio...Naprawdę ciężko się przyzwyczaić do ciepła i słońca, gdy znienacka przychodzą chmury, zlewy albo grad - tak jak dziś!...A czasem ochłodzenie temperatury o połowę. Nie dla mnie te wybryki. Mogłabym nie wyłazić z łóżka i albo spać albo czytać na zmianę. Po południu było takie oberwanie chmury (z gradem o średnicy do 2cm. na starcie), że niewiele było widać przez szarą ścianę wody. Naszą ulicą płynęła rzeka z dopływem z podwórka naprzeciwko a zjazd z trasy toruńskiej przy Centrum Olimpijskim woda wypełniała do połowy rowerowego koła. Niektórzy nieświadomi kierowcy, chcąc pokonać większą kałużę, ugrzęźli, pozalewani, czekając na lawetę...Cała trasa na wysokości Żoliborza była mocno zalana, do tego stopnia, że z niektórych samochodów widoczne pozostały tylko dachy...No i koszmarny korek aż do placu Wilsona. Dobrze, że nigdzie nie musiałam jeździć.

I że wczoraj nie musiałam, też dobrze, bo jakiś skurwiel spuścił mi powietrze z dwóch kół. Wracam sobie rano ze sklepu, patrzę: Wańka siedzi. Przednie i tylne - na krzyż. A w poniedziałek ostatni dzwonek na przegląd coroczny i warsztat umówiony. Fuck! Gdyby nie teść, który kupił pompkę ładowaną z akumulatora, to musiałabym pewnie znowu wyrzucić trochę kasy w błoto. Zresztą i tak mnie to czeka, bo w jednej oponie tkwi śruba krzyżakowa, więc zanim do warsztatu, szybko do wulkanizatora. Dobrze, że za rogiem. Niedobrze, że drogi. Inaczej, jak mi oponę w drodze rozerwie, to i ja się mogę deczko rozerwać.

A wszystko przez to, że w zarządzie wspólnoty jest buraczana "parka", która od dłuższego czasu wykorzystuje swoją funkcję do różnych manewrów. Między innymi do tego, żeby wychrzanić mnie z miejsca parkingowego, grożąc wywiezieniem na lawecie za 350 zeta plus 80 zł. za dobę na parkingu gdzieś tam. Nóż mi się w kieszeni otwiera, jak o tym myślę. A dlaczego? bo wynajęliśmy z miejscem parkingowym to raz. Dwa, że synuś babki z zarządu kupił sobie samochód i 2 razy coś mu ukradli -więc najlepiej kogoś wywalić, żeby jemu kradli albo spuszczali powietrze, 3 - mamusia w zarządzie a ja tylko wynajmuję. I podobno jakiś regulamin towarzystwo wzajemnej adoracji sobie napisało.Właściwie gdyby nie to, że wynajmujemy na czarno, zrobilibyśmy zupełnie inaczej. No, ale cóż...każdy kij...

Pędzle leżą, rozgrzebana kopia samej siebie również. Teść na rocznicę ślubu zamówił oczy Wampira dla teściowej, bo mówiła, że Wyspiański wymięka. Odsprzedać obrazu nie chciałam, więc trzaskam drugi taki sam.  Całkiem nieźle mi idzie, ale od 2 dni go nie ruszyłam. A dziś jeszcze sąsiad pytał, czy bym mu na raty nie rozłożyła portretu.....kochanki w prezencie dla niej. Hahaha...Żonę lubię, ale milczę jak grób. Facet swoje racje ma.. Ech...

A u nas ciągle sinusoida.
Dzień dziecka do połowy beznadziejny, bo T. zamiast z dzieckiem latał z kolegami a ja się gotowałam. Na szczęście potem się opamiętał, niestety przy pomocy argumentów z zewnątrz i w końcu (bo po drodze też jeden kolega się trafił i baj zniknęli na jakieś 20 minut) poszliśmy z Wampem do sushi baru na wymarzone naleśniki z nutellą. Potem do Lasku Bielańskiego zapolować na komary i spotkać przypadkiem prosiaczka na smyczy a na koniec na Kępę Potocką, ścigać kajakiem  mamę kaczkę z pięciorgiem małych w celu zrobienia im  fot. Kaczkom ktoś wmontował w kupry małe motorki, bo tak zasuwały, że aparat nie nadążał i ze zdjęć nic nie wyszło. Za to było wesoło. Nam, nie kaczkom.

Taaaa....w międzyczasie robimy jeszcze z T. logo dla studia nagraniowego Pawła F. (jak z kroniki kryminalnej, a co!) i myślę, że niedługo wreszcie się dogadamy, co do ostatecznej wersji. Nie było trudno. Paweł, jako dobry i wielostronny psycholog z prawdziwą pasją, zwariowany konceptualista i żongler, nagrywający muzykę i prowadzący warsztaty psychologiczne, piszący książki wywrotowy wykładowca na KULu, zdaje sobie sprawę z tego, że "fachowcy" w jakiejkolwiek dziedzinie są po to, żeby wiedzieć pewne rzeczy lepiej od laika (w danej kwestii oczywiście). A więc sprawa jest wzglądnie prosta. Zrobiliśmy 3 projekty - ja pomysł, T. wykonanie i pierwszy się spodobał. Okazało się tylko, że nazwa musi być inna, ale to juz pikuś. Kilka przeróbek, akceptacja Marcina P.(znów kronika kryminalna - tym razem musi być, bo chłopak jest dosyć znany z tego, co robi)) i kończymy.

No. Wystarczy. Komu będzie chciało się to czytać? nawet mnie nie, jeśli tylko ja zostanę na placu boju. Więc...
Buona notte
(bo oczy odmawiają posłuszeństwa)

poniedziałek, 20 maja 2013

nie takiego życia chciałam

Rany, jaka jestem zmęczona życiem...Sfrustrowana, znerwicowana, wykończona...Niby szybko się odradzam, szybko odrastają spalone skrzydła a jednak coraz mniej ku temu okazji. Kiedyś myślałam, że wystarczy wyciągnąć rękę, by złapać to, co jeszcze nie zniknęło z pola widzenia, nie schowało się za linią horyzontu, co dawało radość i generowało tęcze...Pełna optymizmu wierzyłam, że w każdej chwili mogę do tego wrócić...Teraz widzę, że to tylko mrzonki, bo rozpędzona machina czasu wraz z odciskającymi piętno zdarzeniami gna do przodu, nie pozostawiając złudzeń. Dużo we mnie irytacji, złości, smutku i rozczarowania...
Często wykrzykuję mu prosto w twarz: "po jaką cholerę wtedy do mnie zadzwoniłeś?", "po co zawracałeś mi dupę, jeśli rodzina jest dla ciebie pustym słowem?!" Na pierwszym planie egoistyczne akcje typu koledzy, święty spokój, gazety, fajki etc...potem, gdzieś tam pooootem dom, Wamp i ja. Zero My, zero wspólnoty, myślenia "zbiorowego", zero empatii...A mnie szlag trafia, bo proszę: "zrób nam kolację i pozmywaj, wrócimy ok.22-ej, będzie późno, Wamp na drugi dzień rano do szkoły..."
Siedzę na próbie "komunijnej" ponad 2 godziny, wracamy z małą zmęczone jak diabli po całym dniu a tu  drzwi zamknięte. Otwieram kluczem i oczom nie wierzę. Przy kompie siedzi nasz niedawno poznany kolega, bezdomny na własne życzenie, bo żył życiem egoistycznie hulaszczym, tak że cała rodzina się na niego wypięła. Pozwoliliśmy mu nocować kilka razy w piwnicy, ale to, to już chyba lekka przesada. W kuchni burdel, zlew pełen, żadnej kolacji, nic. Udostępniam koledze piwnicę i dzwonię wściekła do T.z pytaniami: "dlaczego???!!!" Poszedł z kolegą na piwo w ramach pomocy tamtemu, co w piwnicy właśnie. Niezły żart.
Rzucam się w wir pracy, po 22-ej. Jedną ręką zgarniam suche pranie, drugą przygotowuję małej kolację, trzecią robię jej pedicure, bo ma bidulka odciski, czwartą zmywam górę naczyń, piątą...
Czy ja znowu, do kurwy nędzy, mam być ośmiornicą?!
Przed północą dziecko wreszcie zasypia a po- wraca T. - narąbany piwem. Nie mam siły. Wykrzykuję mu wściekłym szeptem całą złość i idę spać do Wampa.
Następnego dnia to samo, tyle, że dom zastaję pusty a on wraca wstawiony, po samotnym spacerze z piwem nad Wisłą. Co z tego, że prosiłam: "zrób to, co wczoraj zawaliłeś, będziemy głodne i zmęczone..." Powtórka z rozrywki. Najważniejsze, że on się musiał zresetować.
I tak samo jest ze sprzątaniem, zmywaniem i milionem innych rzeczy. Wamp? po kolegach. Ja? nawet nie chcę myśleć. W słowach inaczej, w czynach inaczej. "Traktujesz mnie jak robota domowego, jak praczkę, kucharkę, babysitter, sprzątaczkę etc., ale to Ty jesteś po pracy zmęczony i masz prawo do odpoczynku a ja co?" "Nigdy nie myślałem w ten sposób, przecież Twoja praca w domu jest równie ważna, blablablabla..." To dlaczego, do jasnej cholery ja nie mam prawa do odpoczynku, do nic nie robienia? Nie mam? mam, oczywiście. Tylko wszystko samo się zrobi, bo jaśnie pan ma inne "ważne rzeczy" na głowie. Rany, jaka jestem wściekła. A on mnie pyta skąd we mnie tyle złości? Oszaleję! naprawdę.
Czy we wszystkich związkach jest taka równia pochyła?... czy wszędzie tak wszystko leci na pysk? czy nie ma już szansy na poprawę, na bycie ze sobą bez awantur?... na miłość, która stała się pustym slowem?...Czy po prostu ja mam takiego kurewskiego pecha? tak fatalną karmę?...czasem chciałabym cofnąć czas, wrócić na studia i związać się z kim innym...Miałam tylu adoratorów, tylu facetów, miłość, szaleństwo, wszystko, czego dusza zapragnie...Jasne, że niektórzy byli nieźle popaprani, i z nimi pewnie też nie byłoby lekko, ale...

Tylko jest jedno ale. Jedno wielkie ALE. Nie miałabym wtedy Wampirka - słoneczka, które rozjaśnia moje najczarniejsze myśli i rozgania najcięższe, stalowe chmury. Słoneczka, które potrafi wyprowadzić mnie z równowagi pewnymi powielonymi cechami...Wiecznym bałaganiarstwem, rozlazłością, lenistwem...Niezły ma przykład z góry, więc nie ma co się dziwić...

Uff! wyrzuciłam z siebie czubek lodowej góry, który odkruszył się w ostatnich dniach. To taka mała autoterapia, zamiast spowiedzi, kozetki u psychologa, wypłakiwania się w rękaw przyjacielowi czy przyjaciółce...Właściwie nie lubię nikomu rzygać swoimi problemami do ucha, więc tak będzie lepiej.


wtorek, 7 maja 2013

meteopatka

Znowu coś się dzieje z pogodą i znowu przerabiam to na własnym organiźmie. Bycie meteopatą jest beznadziejne. To jak choroba. Co gorsza, choroba niekończąca się i przychodząca znienacka wraz z każdą zmianą aury. Nagłe ocieplenie, niskie ciśnienie, ochłodzenie, deszcz...Za każdym razem czuję się jakby mi ktoś dosypał prochów nasennych do kawy, którą na dodatek piłam z wampirem energetycznym. Zero sił na cokolwiek, moc ucieka, padam na ryj, kładę się, żeby złapać jakąś krótką, regenerującą drzemkę i ....leżę, leżę...godzinę, czasem dwie, po czym wstaję wkurwiona, bez żadnych zmian w samopoczuciu. Oprócz złości i frustracji oczywiście. Koszmar. Nie cierpię tego.

Weekend majowy spędzony w domu rodzinnym, bo rodzice udali się w podróż do...Peru tym razem. Ciężko to znoszą, oj ciężko. W końcu Tata ma po 70-tce a Mama jeszcze trochę i też będzie ją miała. Napisali, że kolana od gór bolą, że nogi spuchnięte i w ogóle...Biedaki. Myślałam, że więcej radości będą mieli. Tzn. mają. Kondory oglądali, rysunki nad Nazca, Machu Picchu i mnóstwo innych fajnych rzeczy, ale co innego móc cieszyć się tym na maxa a co innego przy okazji "wyć" z bólu. Ech...

My z kolei  mieliśmy korzystać z ogrodu, słońca, spacerów a tymczasem padało, było zimno i do dupy. Wprawdzie gości miałyśmy z Wampirem pierwszego dnia i tańce zombi w wykonaniu jednego kolegi, który biegał w szlafroku Mamy, skarpetkach w paski, ze szczotką do mycia pleców i wymalowany moją szminką, więc było nawet zabawnie...Przeczytałyśmy też pół ostatniej części "Magicznego drzewa" ("Pojedynek") i ogólnie nie było tak źle, ale ta pogoda?...

Maryjka prawie skończona, jeszcze tylko szramy na twarzy i wykończenie złotej lamówki...Zadowolona jestem. Nie przypuszczałam, że tak łatwo mi pójdzie.

Dobra, muszę się położyć, bo zaraz padnę nosem w klawiaturę - niestety. A miało być słonecznie i gorąco! wrrr...

sobota, 13 kwietnia 2013

wiosenna ikona i kinder party z okazji 9 urodzin Wampira

Znowu gdzieś umknęły mi 2 tygodnie. Bez jednego słowa tu.
W międzyczasie wróciła zima, spadła masa śniegu, który przykrył kiełkujące kwiaty i zamroził wygłodniałe dusze, pragnące słońca...
W międzyczasie, tak naprawdę w ciągu ostatnich trzech dni, zaczęła wykluwać się wiosna i temperatura podskoczyła do 16 stopni. Nareszcie!

Wampirzy strój komunijny skompletowany, teraz trzeba tylko zaliczyć wszystkie modlitwy, spotkania, zapłacić jakieś chore pieniądze za wystrój kościoła  i prezent (?!) dla księdza (jedno 150, drugie 100 zeta).
Nie bardzo rozumiem, co ma wspólnego komunia jako przeżycie duchowe z zakupem prezentu dla księdza za 7.500 pln ?...Czy oni zbierają na używany samochód? a 11.250 pln na wystrój kościoła tzn. co? że będą robić inkrustacje z masy perłowej na ścianach i pozłacane ławki? bo jakos ciężko mi sobie wyobrazić, że to na kwiaty i chleb...No, chyba, że sprowadzą rzadkie gatunki orchidei z Afryki...Masakra!
Jutro po mszy kolejne, obowiązkowe spotkanie w związku z. 
Czuję, że znów czekają mnie dwie upojne godziny słuchania pierdół, którymi przerzucają się rodzice z nadmiarem inwencji. Szkoda, że nie twórczej. Prawdziwie twórczej.

A propos tworzenia: (chyba mogę już to napisać, bo zostało postanowione): mam zamówienie na obraz. Tralala! I to na jaki! prawdziwe wyzwanie! ikona w postaci Jasnogórskiej Matki Boskiej. Nie łatwo będzie stworzyć iluzję starego płótna, ale trzeba spróbować. Tym bardziej, że zleceniodawcą jest mama szkolnej przyjaciółki Wampira - przemiła kobitka, której nie chciałabym zawieść. Od poniedziałku biorę się do dzieła. 
Dziś jeszcze wampirze kinder party, w ramach wcześniejszych urodzin, w towarzystwie wyżej wymienionej przyjaciółki Julki i Michała - kolejnego ulubieńca i bratniej duszy mojego dziecka. Szaleją od ponad trzech godzin. Wymazali cały podjazd na podwórku kolorową kredą (ciekawe, kiedy zadzwoni do nas jakiś rozwścieczony krokodyl z sąsiedztwa...), robią sobie operacje ze sztucznym oddychaniem, zapasy, biwak w namiocie z opowieściami o duchach i straszeniem, skaczą po kuchennej podłodze, która mało się nie zarwała (na pewno ci z dołu byli szczęśliwi), zjedli pół sernika na zimno i rozmoczyli paluszki w herbacie, 5 minut grali w scrabble z łamaniem wszelkich zasad a teraz spiskują i chichoczą za zamkniętymi drzwiami wampirzego pokoju. Mam chwilę dla siebie. Dlatego szybko tu. Chociaż kilka słów. Jutro spotkanie komunijne i podwieczorek u teściów, pojutrze urodziny - te właściwe i...może wreszcie pędzle! 
Mam cichą nadzieję...

niedziela, 31 marca 2013

zasypana Wielkanoc

Święta Wielkanocne dziś a za oknem sypie, jakby ktoś rozpruł niebo pełne pierza. Takie śnieżne czapy to na Boże Narodzenie fajnie oglądać a nie ostatniego dnia marca. Mam dość. Zasłaniam okna, żeby nie widzieć szarości nieba i bieli całej reszty, przeciętej czarnymi konarami...Zdecydowanie rozumiem wskaźnik samobójstw w krajach o przedłużonej zimie i szarówie...oj tak, doskonale rozumiem. Nawet nie wiem do czego to porównać...do oczekiwania przez dzieci prezentów gwiazdkowych, których nie mogą się doczekać do Sylwestra?.. jeszcze jedno porównanie przychodzi mi do głowy, ale chyba sobie daruję :)
Śniadanie u teściów. Potem 2-3 godzinna drzemka - kompletnie nie w moim stylu, ale pogoda, pogoda, pogoda i pełny żołądek robią swoje...Cała reszta dnia  jakaś rozlazła z "Prawem Bronxu" w tle a jutro na obiad do rodziców...
Nic mi się nie chce. Nie mam motywacji do działania ani chęci do życia.
A wszystko to przez zimno i brak słońca.
Zamarzam.

wtorek, 19 marca 2013

Moja Ściana Płaczu

staję pod nią czterema kółkami
i płaczę

moja Ściana
stary mur na Pradze
ze zniszczonym tynkiem
i wyznaniem miłości

z roześmianym
uskrzydlonym stworem
małym hiphopowym aniołem
w bejsbollowej czapce

z niej spadają na mnie
wszystkie gruzy
sumienia
wszystkie
"a mogło być inaczej"

co z tego
kiedy znowu palę
i płaczę
i nienawidzę siebie
kolejny raz

w moją Ścianę
można głową bez końca

ani drgnie

mijają dni
wracam
pusto
rytuał ten sam
i płacz ten sam

kiedy w końcu
pęknie mi głowa?


Wampir. Komunia.


Ponieważ zostałam nieźle wmanipulowana w tą całą komunijną historię, próbuję jak najmniej mieć z nią do czynienia a i tak niedobrze mi na samą myśl...Nie, nie na myśl o przyjęciu przez Wampira komunii, chociaż jak dla mnie niczym nie będzie się on różnił przed i po...Chodzi mi głównie o całą sprawę organizacyjną, o zagęszczające się wędrówki do kościoła i o komunijny zjazd rodzinny. Tak, wiem, nie ja zapraszam gości, tylko moi rodzice, jako główni zainteresowani rytuałem, ale mimo wszystko spotkanie prawie całej rodziny naraz, plus wampirzy chrzestni, to trochę za dużo jak dla mnie.
W myśl idei: z rodziną najlepiej na zdjęciach, stronię od takich zjazdów, nie lubię, wkurwiają mnie, męczę się i koniec. Hawk!


niedziela, 17 marca 2013

Boso po mieszkaniu

Całą zimę przeziębienia omijały mnie z daleka..., całą zimę.
Aż tu nagle w drugiej połowie marca (tak, tak, nie powinnam była chwalić dnia przed zachodem), jak mi nie przywaliło obuchem w łeb...Od razu cebula, propolis, miód z cytryną..., ale chyba za mało, bo nie udało się powstrzymać tej lawiny zarazków. I skąd one? komunikacją miejską nie jeżdżę, w klimatyzacji nie siedzę...No tak, jazda z otwartym oknem i zapalonym fajkiem się kłania.

Niedziela, piękne słońce, błękitne niebo a ja obłożona chustkami do nosa, kichając i kaszląc, zdycham zwinięta na łóżku. Szczerze nienawidzę takich stanów. I tego spania na dwóch poduszkach, żeby się nie udusić i oddychania ustami jak ryba, wyrzucona na brzeg...
Jedyne, co mnie ratuje, to Senor Cejrowski, którego kolejną książkę pochłaniam w trybie przyspieszonym, posiłkując się cyklem "Boso przez świat". Ku memu zadowoleniu, jacyś dobrzy ludzie wrzucili go w całości do kinomaniaka.
Chwilami zapominam gdzie jestem. Drepczę ślad w ślad za Indianinem karczowaną na bieżąco ścieżką w dżungli, podglądam tajną naradę starszyzny w Darien, w wiosce plemienia Cuna (Kuna) - bardzo wrogo nastawionego do wszystkich gringos świata, śmieję się z kamuflażu, zrobionego ze zwierzęcego łajna i ledwie uchodzę z życiem przed wstrętnym "szmeterlingiem", strzepującym ze skrzydeł chmurkę zatrutych, śmiercionośnych, kryształków. Senor Cejrowski mógłby swoimi przygodami spokojnie obdarować pół miasta, czego mu trochę zazdroszczę, choć...chyba nie chciałabym, żeby mi jakiś motyl składał w palcu u nogi jaja ani też jeść zupy z małpy bym nie chciała...
Co nie znaczy, że nie jest to fantastyczna podróż dla wyobraźni, szczególnie w taki dzień jak dziś. A...psik!

T. wziął Wampa i poszedł ze znajomym i jego córką na...sanki.
Dobre i to, po 9-ciu latach.
Chociaż może nie u wszystkich empatia oscyluje na pograniczu autyzmu.
...chlip...

wtorek, 12 marca 2013

Wampirze dialogi

T. do Wampa:
- zaraz dostaniesz pasem, jak nie będziesz ćwiczyć (oczywiście żadnym pasem nigdy nie dostała)
Wamp na to:
- chyba, że ze skóry aligatora
:)

sobota, 9 marca 2013

Babcia Nela

Jadąc ulicami Pragi spoglądałam jak zwykle w oświetlone okna. Lubię podglądać ludzkie gusta i guściki, kolory, formy, lampy...Jedna z kamienic, choć zupełnie niepodobna, odrestaurowana i pomalowana na jasno, przypomniała mi swym ciepłym, okiennym światłem zza zasłony, kamienicę mojej Babci w Alejach Jerozolimskich przy Emilii Plater. Poczułam przez chwilę, że znowu jestem uczennicą i wracając ze szkoły, patrzę w okna mieszkania Babci...Z zewnątrz było widać kinkiety, żyrandol z brązu - odlany przez mojego wujecznego dziadka, stiuki łączące ściany z sufitem...
A w środku...w rogu pokoju "rósł" stary, kaflowy piec, w którym Babcia czasem paliła, po przekątnej, pod oknem stał okrągły stół, wsparty na trzech kariatydach, obok stary fotel z rzeźbionymi poręczami, zakończonymi "złotymi" głowami lwów i piękna serwantka, gdzie na dolnej półce kryły się czasem różne słodkości. Na środku drugi, okrągły stół i krzesła. Pod ścianą, nad którą wisiała stara, chińska tkanina (przeznaczenia jej nie pamiętam) rozpościerało się wielkie, ciężkie, drewniane łoże, wywinięte na obu końcach...

W siódmej klasie, kiedy zaczęłam chodzić na zajęcia plastyczne do Pałacu Kultury, nocowałam u Babci. Lubiłam siedzieć w oknie i obserwować miasto nocą. Samo jego centrum, oświetlone ulice, przejeżdżające samochody i tramwaje, Dworzec Centralny i wspomniany już Pałac Kultury. Dla dziewczynki, która wychowała się na skraju Warszawy, w domu z ogrodem, gdzie na ulicach często gasły sine latarnie, to było prawdziwe, miejskie życie. Wyobrażałam sobie, co można robić w takim miejscu, dokąd chodzić, z kim się spotykać...
Budził mnie odgłos przejeżdzających tramwajów i pyszna jajecznica mojej Babci, którą podawała mi swoimi dużymi, zmęczonymi dłońmi o zdeformowanych chorobą stawach, ale prawie zawsze pomalowanych paznokciach.
Lubiłam jej kosmetyki, puder Yardleya, perfumy Chanel, zagraniczne pomadki, lakiery...
Jej troskę i opiekuńczość i całą resztę, która rozpłynęła się w mrokach mej nie-pamięci.
Pamiętam też jej kolorowe sukienki i peruki (bo włosy miała słabe)..., opowiadane bajki i historie z czasów wojny, w niedzielne poranki w naszym domu, gdy przyjeżdżała na weeekendy a my z bratem wskakiwaliśmy do jej łóżka...Nawet dwuczęściową piżamę Babci pamiętam. I ciastka, które nam przywoziła i jej czarną spanielkę Gypsy...Pudełko pełne guzików, nici i innych skarbów a w ostatniej szufladzie komody: czaszkę. Prawdziwą, ludzką czaszkę - pomoc naukową dziadka - lekarza i profesora neurologii. Babcia też była lekarzem - wspaniałym dermatologiem, jakich teraz mało. Do dziś korzystamy z jej przepisu na maść gojąca spękaną skórę, którą wypisuje Tata, gdy jest potrzebna.

Coraz mniej wspomnień, coraz mniej kadrów z przeszłości w mojej głowie, więc szybko zapisuję te, które jeszcze się nie rozpłynęły.
Pierwszy raz całowałam się pod drzwiami babcinego mieszkania, "modląc się" w duchu, by ich nie otworzyła...
Innym razem oszukałam ją, mówiąc, że idę z koleżanką do teatru, gdy w rzeczywistości urwałyśmy się na dyskotekę do Hybryd. Nie było wtedy żadnych telefonów komórkowych (u Babci stał czarny, ebonitowy telefon, z którego dzwoniłam czasem do przypadkowych ludzi, robiąc im głupie dowcipy), więc i kontrola była ograniczona. Straszna afera zrobiła się z tego wypadu, bo okazało się, że Babcia postanowiła po nas wyjść. Czekała, czekała, wszyscy widzowie opuścili teatr a nas nie było. Nie pamiętam, czy spotkała mnie wtedy jakaś kara, czy nie, ale wstyd mi było jak diabli. 

Późno już, więc chyba ulegnę pokusie wskoczenia do łóżka, bo inaczej znów przywitam ranek w wersji zombi.
Na koniec dodam tylko, że Babcia Nela była świetną kucharką. Robiła genialne pierogi z baraniną i ruskie, czekoladowe mazurki ze skórką pomarańczową, faworki i mnóstwo innych potraw, których już nigdy nie skosztuję. I była najukochańszą, nieodżałowaną mamą mojego Taty. 

Szkoda, że Jej nie ma.

środa, 6 marca 2013

Lustrzane ćwiczenia, domowy fryzjer i kolorowe krasnoludki

Dano mi dziś pospać, więc spałam. Do 10-ej. W międzyczasie T. miał odstawić, z wszelkimi rytuałami, Wampira do szkoły. Budzę się i słyszę jej głosik z pokoju. Wstaję, patrzę...a dziecko siedzi w łóżku, obłożone stertą gazetek i czyta. "Co tu się dzieje?" - pytam i po chwili już wiem: podobno główka rano bolała i katar doskwierał i ogólna tendencja: wątroba, śledziona, noga...więc  relaksik w łóżeczku w centrum niezłego zawirowania. A potem słońce weszło Wampirowi do pokoju, to założył kapelusz słoneczny, zrobił sobie z piżamy top i krótkie spodenki, wysmarował się kremem do opalania i choooory. Ja nie mogę! Wagary na całego. A skoro już wagary, to trzeba zrobić jakieś lekcje. Tak ze 3 godziny... 6 stron. I tak krótko, bywa gorzej. 
Jak już się zmęczyło dziecko lekcjami to poszłyśmy na spacer.
Nad kanałek na Kępę Potocką.
Po jednej jego stronie ćwiczył sobie jakiś koleżka w czerwonej bluzie...a my z Wampirem, na przeciwległym brzegu, postanowiłyśmy zabawić się w lustro i robiłyśmy dokładnie to, co on. Ku obopólnej uciesze zresztą...Na koniec pięknie nam się ukłonił a my poszłyśmy bujać się na hamaku do pionu, gubiąc wszystko, co w kieszeniach...
W domu gimnastyka (gdzieś tak od roku staram się, żeby codziennie ćwiczyła, bo jeden dzień w tygodniu w przychodni to o wieeele za mało), kąpiel, mycie głowy i nożyczki. "Mamo, obetniesz mi włosy? chce mieć taką szopę jak Ty" No cóż...Obciąć mogę, ale szopy nie będzie. I co z tego?....ciach, ciach, ciach...10 minut i jest fryzka. Po indiańsku, jak siebie. A potem do łóżka i bajka. Rzadko je już opowiadam, bardzo rzadko.
Za szybko to życie się przewija, ciągle jest już nowy tydzień, znowu czwartek, nawet zima, chociaż mnie wkurza, jakoś szybko przeleciała...Ale wracając do tematu...

Uwielbiam opowiadać M. zakręcone bajki na dobranoc, Wymyślam je na biegu. Zaczynam od czegokolwiek a później jakoś same się wymyślają. Dziś było o 10-ciu mrówkach, które szły do mety przez pustynię gęsiego i na końcu została tylko jedna, bo wszystkie po drodze gdzieś zniknęły bez dźwięku.  
I druga, o 3 krasnoludkach. Jeden żółty, mieszkający w żółtym domku ze słonecznika, jedzący cytryny, banany etc, bardzo wesoły, radosny, rozśpiewany hipis. Drugi czerwony, w domku z truskawy, jedzący pomidory, czerwone owoce , mięso etc, kochliwy romantyk i awanturniczy torreador, gorąca krew południowca. Ostatni: zielony, mieszkający w domku z nenufara buddysta, kochający naturę, medytacje i spokój. Jarosz, żywiący się sałatą, winogronami i wszystkim, co zielone. W  domu zamiast dywanów, rośnie u niego trawa. Wszyscy trzej mają zupełnie inne usposobienie i potrzeby, co powoduje utrudniony kontakt. Jest tylko jeden dzień w miesiącu, kiedy mogą się dogadać. Dzień, kiedy na niebie pojawia się księżyc w pełni.....

No właśnie...Tak wyglądają moje bajki. Znudziły mi się już  klasyki, bo ile lat je można opowiadać?
To se wymyślam. 
Tylko, że potem zamiast spać, obie skręcamy się ze śmiechu. Tak jak dziś :)

sobota, 23 lutego 2013

Copernicus i bałaganicus


Wreszcie dotarłyśmy z Wampirem do Centrum Kopernika. Wcześniej 2 razy odbiłyśmy się od kolejki - na tyle skutecznie, że nie chciało mi się próbować po raz kolejny. I tu na scenie pojawił się Cezar, my friend, który z własnej, nieprzymuszonej woli pojechał po bilety. Chwała mu za to!
Miałyśmy wreszcie okazję zobaczyć to, o czym tyle słyszałyśmy. Szczerze mówiąc, myślałam, że będę pod większym wrażeniem. Za to dla dzieci: super! Wamp spytany co najbardziej mu się podobało, odpowiedział: wszystko. Jedynym jego rozczarowaniem był brak robotów (nie mówiąc o tym przy szatni).
A moim numerem jeden, może mało spektakularnym, była sprężyna, z przywiązanymi do niej, dwoma sznureczkami, zakończonymi pętelkami, które nakładało się na palce wskazujące a następnie te palce wciskało do uszu. Potem puszczało się sprężynę, żeby skakała nad ziemią i wydawała fantastyczne dźwięki. Myślę, że ten wynalazek miał duży wpływ na muzykę techno lat '90-ych.

Po kilku godzinach spacerów tu i tam, pojechaliśmy do nas a po następnych kilku pokój Wampira był zupełnie nierozpoznawalny.
AAAAAAAAAAAA........i teraz jest północ a on dalej wygląda jak własny, bardzo daleki, kuzyn z Chin.
Jeśli jutro nie zmieni swojego wizerunku, będą "stalinowskie konsekwencje", hahaha...

poniedziałek, 18 lutego 2013

gdyby kózka nie skakała...


Łyżwiarstwo figurowe skończyło się się awarią. Zachciało mi się szaleć, no to teraz siedzę w domu z rozwalonym kolanem. Jedna wywrotka nie włączyła żółtego światła a druga czerwonego...Chciałam rozpędzić się jak na torze wyścigowym, tylko jakoś ząbki z przodu łyżew co jakiś czas zachaczały o lód. Za trzecim razem ból i wściekłość wycisnęły mi z oczu łzy a w nocy obudził mnie jeszcze większy ból przy niefartownym zgięciu nogi. Teraz robię okłady z zimnego żelu i altacetu, licząc po cichu, że nie będę miała wody w kolanie ani żadnego innego trwałego urazu...

...ale przynajmniej mam czas na robienie muzyki w abletonie...

wtorek, 12 lutego 2013

Łyżwy


Wczoraj, po 30 latach, założyłam łyżwy. Wampir pierwszy raz. Było super! Faktycznie, tego się chyba nie zapomina. I chociaż przez pierwsze 15 minut nogi miałam jak z drewna a dzisiaj męczą mnie lekkie zakwasy, to po pół godzinie jeździłam sobie jak gdyby nigdy nic. Czad! Na narty nas nie stać, ale łyżwy będą od teraz naszym zimowym sportem. Wampirelli zadowolony na maxa, zaczynał przy barierce, potem ze mną i z Witkiem za ręce, w końcu sam dreptał małymi kroczkami na środku lodowiska (żeby złapać równowagę) a na koniec nie mógł się rozstać z łyżwami. Wszyscy czuliśmy się później w zimowych butach, jak w kapciach.
No i proszę: w życiu bym nie pomyślała, że jeszcze kiedyś będę jeździć a tym czasem może za kilka lat zostaniemy mistrzyniami świata w łyżwiarstwie figurowym, hahaha...

wtorek, 5 lutego 2013

...


nuty plączą się we włosach
wyskakują oknami
popełniając
krótkie samobójstwa

rozjeżdżam stare kamienice
przydrożne latarnie
śmieci

wiatr porywa myśli
zagania w ślepe ulice

mam ochotę
wykrzyczeć ten wiatr
niebu
prosto w oczy
szare i chmurne

niech go połknie
ogrzeje
odda wiosną
z bukietem kwiatów
prosto
w moje dłonie
zmarznięte
teraz

środa, 30 stycznia 2013

bałwany


Ostatnie dwa dni wykorzystaliśmy tak, jak się zimowe dni wykorzystywać powinno. Wreszcie poszłam z Wampirem pozjeżdżać z górki na plastikowych deskach a wczoraj pod wpływem chwili, ulepiliśmy 6 bałwanów na ośnieżonych jeszcze (bo odwilż) samochodach. Zaczęło się od misia, potem był bałwan, który optycznie zjeżdżał na plecach z dachu z flaszką w łapie a potem to już same koty. Ciekawe jaką minę mieli albo będą mieli właściciele pojazdów, gdy je zobaczą. Nam przemarzły ręce do kości. Ale warto było.

czwartek, 24 stycznia 2013

tęsknoty



Jak słucham Herculesa, to chciałabym być gdzie indziej, z kim innym, w innym czasie...Unosi mnie wiatr i szybka jazda wzdłuż brzegu morza...Może być Monako, Nicea, Menton...
Tak bardzo odległe wydają mi się tamte dni...Codzienność brutalnie zżera duszę...
I tylko wyć mogę do księżyca, który chowa się w chmurach...
I kręcę się w kółko, ścigając własny cień.

środa, 23 stycznia 2013

Męka bycia pedagogiem


Ha! niezłą mam fuchę...Kolega S.- internetowy laik - poprosił mnie, żebym (odpłatnie) dała mu kilka, kilkanaście lekcji z... fejsbuka! przy okazji może być you tube, kinomaniak a potem może weźmiemy się za cięższy kaliber, typu Photoshop. Wszystko fajnie, gdyby nie to, że ciężko mi się rozdwoić, a Wampir, który musi codziennie ćwiczyć gimnastykę korekcyjną, sam robi to tak, że może lepiej, gdyby w ogóle nie robił. Jak zresztą większość obowiązków. Niestety. I tu zazdroszczę rodzicom pracowitych, obowiązkowych i schludnych dzieci. W plecaku Wampira książki i zeszyty spotykają się ze wszystkim: pluszakami, śniadaniówką, ogryzkami....Mogę powtarzać milion razy: pakuj to do drugiej kieszeni - nic z tego. Rogi pozagniatane, czasem poplamione (bo ogryzek, bo woda się wylała, bo...) Ja nie wiem, co z tym fantem zrobić?! Jestem zmęczonaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa.... i właśnie pogoniłam ją do pokoju, bo znowu po kilka razy proszę o jedną rzecz, bez jakiejkolwiek reakcji. Powiedziałam: dość, rób, co chcesz, ale zabieram laptopa. Nie zrobisz lekcji, dostaniesz pałę, Twoja sprawa.

Zapomniałam tylko zabrać keyboard...

piątek, 18 stycznia 2013

Alex tańczący na arabskim koniu


Po ładnych kilku miesiącach wzięłam się wreszcie za pędzle i postanowiłam namalować Alexa.
Chodził za mną od dawna, dreptał, oddalał się, powracał i w końcu wskoczył na świeżo zagruntowane płótno. Chciałabym poświęcić mu dużo czasu. Traktować, jak życiowego partnera a nie kochanka z szafy. Niekończące się tete a tete, bez żadnych zewnętrznych bodźców rozpraszających uwagę...
Niestety maluję z doskoku, jedną ręką kroję cebulę, drugą doglądam Wampira, który nadrabia szkolne zaległości, trzecią odkurzam, czwartą robię nam kolację i parzę herbatę, piątą piszę to, co piszę, szóstą palę, siódmą zmywam...Wygląda na to, że jestem ośmiornicą...A wszystko to, słuchając po raz nie wiem który  Arabskiego konia . Popracowałabym trochę nad linią wokalu, ale w końcu darowanemu koniowi nie zagląda się w paszczę, nie?

wtorek, 8 stycznia 2013

Rewelacyjny Sylwester i szóstka z wypracowania :)


Dopiero co ubieraliśmy choinkę a tu już dawno po Świętach, po Nowym Roku i za chwilę będzie wiosna.
Sylwester robiony na wariata w ostatniej chwili okazał się fantastyczną imprezą, chociaż częściowo przespałam go na łożu z kurtek w pokoju Wampira. Godzinka, może dwie, relaksu, po wielu kieliszkach wina, dobrze mi zrobiła. Oprócz tego ze dwa razy zaliczyłam matkę ziemię, z czego raz tańcząc jak szalona a drugi...nie pamiętam - podobno gdzieś w kuchni, hahaha...Towarzystwo, choć mocno mieszane, szybko się dotarło (między innymi dzięki kulturalno-oświatowej działalności Witka O.), tak że ostatni goście wyszli około południa następnego dnia, ściągając swoje wybawione zwłoki z łóżka. Było mnóstwo jedzenia, bo każdy coś ze sobą przyniósł (niestety połowy nie zdążyłam spróbować!), mnóstwo alkoholu, tańce, hulanki swawole...a rano...rano najpierw przylepiłam się do podłogi w łazience, którą raz dwa przetarłam, potem znalazłam rozsypaną sałatkę na podłodze przy kaloryferze, doliczyłam się 4-ech stłuczonych kieliszków i...poszłam z powrotem spać. Podziękowałam tylko napotkanemu w kuchni Witkowi za pomoc, powiedziałam, że jest gościem i nie musi tego robić, po czym padłam przy dźwiękach muzyki z radia classic. Obudziłam się wielce zaskoczona. Wszystko pozmywane, puste butelki i śmieci powrzucane do worków a w powietrzu unoszący się zapach kadzidła. Co za koleś! złoty chłopak normalnie! nie dość, że facet, to jeszcze na kacu jakimś na pewno...Nie spotkałam się jeszcze z taką akcją. Chociaż nie, raz, ale to nie było fajne, bo najpierw była pomoc a potem zniknęła kasa. Ale to stara historia - nie chce mi się do niej wracać.

Cały następny dzień, w sensie Nowy Rok, spędziłam na odkurzaniu, myciu podłóg, wieszaniu zerwanej zasłony (?) i innych działaniach służących przywróceniu mieszkania do wersji podstawowej.
Zostały mi 2 bochenki chleba, upieczone własnoręcznie przez moją rudą Aśkę
 i - o dziwo - jedna butelka wina, która zniknęła kolejnej nocy, niestety.

Minął tydzień a ja nie mogę się pozbierać i zająć tym, czym powinnam, czyli malowaniem. Ciągle coś mnie rozprasza, jakieś pierdoły albo po prostu życie domowe. Kasa wypływa, Wampir zbuntowany i choleryczny, tupie nogami i warczy, usiłując wymusić na mnie to i owo.
Przedwczoraj jęczy, że nie chce jej się odrabiać lekcji a musi jakieś opowiadanie o wiośnie wysmażyć. Ja na to, że mnie się nie chce zmywać a zlew cały pełen brudnych naczyń. Na to ona: dobra, więc się zamieńmy. OK - mówię - zobaczysz, że zmywanie nie jest takie przyjemne, jak Ci się wydaje - ja tam wolę pisać. Skończyło się na tym, że dostałam 6-tkę, hahaha, a Wampir, jako jedyny, czytał swoją pracę na głos przed całą klasą. Taaa....Pierwszy i ostatni raz zresztą, bo nie należę do rodziców odrabiających lekcje za swoje dzieci. Tym bardziej, że dziecko głupie nie jest. Na dodatek obawiam się, że może nie być mi wdzięczne na  na dłuższą metę, gdy okaże się, że trzeba trzymać poziom przy następnych "wypracowaniach". Ech, życie, życie...