niedziela, 31 marca 2013

zasypana Wielkanoc

Święta Wielkanocne dziś a za oknem sypie, jakby ktoś rozpruł niebo pełne pierza. Takie śnieżne czapy to na Boże Narodzenie fajnie oglądać a nie ostatniego dnia marca. Mam dość. Zasłaniam okna, żeby nie widzieć szarości nieba i bieli całej reszty, przeciętej czarnymi konarami...Zdecydowanie rozumiem wskaźnik samobójstw w krajach o przedłużonej zimie i szarówie...oj tak, doskonale rozumiem. Nawet nie wiem do czego to porównać...do oczekiwania przez dzieci prezentów gwiazdkowych, których nie mogą się doczekać do Sylwestra?.. jeszcze jedno porównanie przychodzi mi do głowy, ale chyba sobie daruję :)
Śniadanie u teściów. Potem 2-3 godzinna drzemka - kompletnie nie w moim stylu, ale pogoda, pogoda, pogoda i pełny żołądek robią swoje...Cała reszta dnia  jakaś rozlazła z "Prawem Bronxu" w tle a jutro na obiad do rodziców...
Nic mi się nie chce. Nie mam motywacji do działania ani chęci do życia.
A wszystko to przez zimno i brak słońca.
Zamarzam.

wtorek, 19 marca 2013

Moja Ściana Płaczu

staję pod nią czterema kółkami
i płaczę

moja Ściana
stary mur na Pradze
ze zniszczonym tynkiem
i wyznaniem miłości

z roześmianym
uskrzydlonym stworem
małym hiphopowym aniołem
w bejsbollowej czapce

z niej spadają na mnie
wszystkie gruzy
sumienia
wszystkie
"a mogło być inaczej"

co z tego
kiedy znowu palę
i płaczę
i nienawidzę siebie
kolejny raz

w moją Ścianę
można głową bez końca

ani drgnie

mijają dni
wracam
pusto
rytuał ten sam
i płacz ten sam

kiedy w końcu
pęknie mi głowa?


Wampir. Komunia.


Ponieważ zostałam nieźle wmanipulowana w tą całą komunijną historię, próbuję jak najmniej mieć z nią do czynienia a i tak niedobrze mi na samą myśl...Nie, nie na myśl o przyjęciu przez Wampira komunii, chociaż jak dla mnie niczym nie będzie się on różnił przed i po...Chodzi mi głównie o całą sprawę organizacyjną, o zagęszczające się wędrówki do kościoła i o komunijny zjazd rodzinny. Tak, wiem, nie ja zapraszam gości, tylko moi rodzice, jako główni zainteresowani rytuałem, ale mimo wszystko spotkanie prawie całej rodziny naraz, plus wampirzy chrzestni, to trochę za dużo jak dla mnie.
W myśl idei: z rodziną najlepiej na zdjęciach, stronię od takich zjazdów, nie lubię, wkurwiają mnie, męczę się i koniec. Hawk!


niedziela, 17 marca 2013

Boso po mieszkaniu

Całą zimę przeziębienia omijały mnie z daleka..., całą zimę.
Aż tu nagle w drugiej połowie marca (tak, tak, nie powinnam była chwalić dnia przed zachodem), jak mi nie przywaliło obuchem w łeb...Od razu cebula, propolis, miód z cytryną..., ale chyba za mało, bo nie udało się powstrzymać tej lawiny zarazków. I skąd one? komunikacją miejską nie jeżdżę, w klimatyzacji nie siedzę...No tak, jazda z otwartym oknem i zapalonym fajkiem się kłania.

Niedziela, piękne słońce, błękitne niebo a ja obłożona chustkami do nosa, kichając i kaszląc, zdycham zwinięta na łóżku. Szczerze nienawidzę takich stanów. I tego spania na dwóch poduszkach, żeby się nie udusić i oddychania ustami jak ryba, wyrzucona na brzeg...
Jedyne, co mnie ratuje, to Senor Cejrowski, którego kolejną książkę pochłaniam w trybie przyspieszonym, posiłkując się cyklem "Boso przez świat". Ku memu zadowoleniu, jacyś dobrzy ludzie wrzucili go w całości do kinomaniaka.
Chwilami zapominam gdzie jestem. Drepczę ślad w ślad za Indianinem karczowaną na bieżąco ścieżką w dżungli, podglądam tajną naradę starszyzny w Darien, w wiosce plemienia Cuna (Kuna) - bardzo wrogo nastawionego do wszystkich gringos świata, śmieję się z kamuflażu, zrobionego ze zwierzęcego łajna i ledwie uchodzę z życiem przed wstrętnym "szmeterlingiem", strzepującym ze skrzydeł chmurkę zatrutych, śmiercionośnych, kryształków. Senor Cejrowski mógłby swoimi przygodami spokojnie obdarować pół miasta, czego mu trochę zazdroszczę, choć...chyba nie chciałabym, żeby mi jakiś motyl składał w palcu u nogi jaja ani też jeść zupy z małpy bym nie chciała...
Co nie znaczy, że nie jest to fantastyczna podróż dla wyobraźni, szczególnie w taki dzień jak dziś. A...psik!

T. wziął Wampa i poszedł ze znajomym i jego córką na...sanki.
Dobre i to, po 9-ciu latach.
Chociaż może nie u wszystkich empatia oscyluje na pograniczu autyzmu.
...chlip...

wtorek, 12 marca 2013

Wampirze dialogi

T. do Wampa:
- zaraz dostaniesz pasem, jak nie będziesz ćwiczyć (oczywiście żadnym pasem nigdy nie dostała)
Wamp na to:
- chyba, że ze skóry aligatora
:)

sobota, 9 marca 2013

Babcia Nela

Jadąc ulicami Pragi spoglądałam jak zwykle w oświetlone okna. Lubię podglądać ludzkie gusta i guściki, kolory, formy, lampy...Jedna z kamienic, choć zupełnie niepodobna, odrestaurowana i pomalowana na jasno, przypomniała mi swym ciepłym, okiennym światłem zza zasłony, kamienicę mojej Babci w Alejach Jerozolimskich przy Emilii Plater. Poczułam przez chwilę, że znowu jestem uczennicą i wracając ze szkoły, patrzę w okna mieszkania Babci...Z zewnątrz było widać kinkiety, żyrandol z brązu - odlany przez mojego wujecznego dziadka, stiuki łączące ściany z sufitem...
A w środku...w rogu pokoju "rósł" stary, kaflowy piec, w którym Babcia czasem paliła, po przekątnej, pod oknem stał okrągły stół, wsparty na trzech kariatydach, obok stary fotel z rzeźbionymi poręczami, zakończonymi "złotymi" głowami lwów i piękna serwantka, gdzie na dolnej półce kryły się czasem różne słodkości. Na środku drugi, okrągły stół i krzesła. Pod ścianą, nad którą wisiała stara, chińska tkanina (przeznaczenia jej nie pamiętam) rozpościerało się wielkie, ciężkie, drewniane łoże, wywinięte na obu końcach...

W siódmej klasie, kiedy zaczęłam chodzić na zajęcia plastyczne do Pałacu Kultury, nocowałam u Babci. Lubiłam siedzieć w oknie i obserwować miasto nocą. Samo jego centrum, oświetlone ulice, przejeżdżające samochody i tramwaje, Dworzec Centralny i wspomniany już Pałac Kultury. Dla dziewczynki, która wychowała się na skraju Warszawy, w domu z ogrodem, gdzie na ulicach często gasły sine latarnie, to było prawdziwe, miejskie życie. Wyobrażałam sobie, co można robić w takim miejscu, dokąd chodzić, z kim się spotykać...
Budził mnie odgłos przejeżdzających tramwajów i pyszna jajecznica mojej Babci, którą podawała mi swoimi dużymi, zmęczonymi dłońmi o zdeformowanych chorobą stawach, ale prawie zawsze pomalowanych paznokciach.
Lubiłam jej kosmetyki, puder Yardleya, perfumy Chanel, zagraniczne pomadki, lakiery...
Jej troskę i opiekuńczość i całą resztę, która rozpłynęła się w mrokach mej nie-pamięci.
Pamiętam też jej kolorowe sukienki i peruki (bo włosy miała słabe)..., opowiadane bajki i historie z czasów wojny, w niedzielne poranki w naszym domu, gdy przyjeżdżała na weeekendy a my z bratem wskakiwaliśmy do jej łóżka...Nawet dwuczęściową piżamę Babci pamiętam. I ciastka, które nam przywoziła i jej czarną spanielkę Gypsy...Pudełko pełne guzików, nici i innych skarbów a w ostatniej szufladzie komody: czaszkę. Prawdziwą, ludzką czaszkę - pomoc naukową dziadka - lekarza i profesora neurologii. Babcia też była lekarzem - wspaniałym dermatologiem, jakich teraz mało. Do dziś korzystamy z jej przepisu na maść gojąca spękaną skórę, którą wypisuje Tata, gdy jest potrzebna.

Coraz mniej wspomnień, coraz mniej kadrów z przeszłości w mojej głowie, więc szybko zapisuję te, które jeszcze się nie rozpłynęły.
Pierwszy raz całowałam się pod drzwiami babcinego mieszkania, "modląc się" w duchu, by ich nie otworzyła...
Innym razem oszukałam ją, mówiąc, że idę z koleżanką do teatru, gdy w rzeczywistości urwałyśmy się na dyskotekę do Hybryd. Nie było wtedy żadnych telefonów komórkowych (u Babci stał czarny, ebonitowy telefon, z którego dzwoniłam czasem do przypadkowych ludzi, robiąc im głupie dowcipy), więc i kontrola była ograniczona. Straszna afera zrobiła się z tego wypadu, bo okazało się, że Babcia postanowiła po nas wyjść. Czekała, czekała, wszyscy widzowie opuścili teatr a nas nie było. Nie pamiętam, czy spotkała mnie wtedy jakaś kara, czy nie, ale wstyd mi było jak diabli. 

Późno już, więc chyba ulegnę pokusie wskoczenia do łóżka, bo inaczej znów przywitam ranek w wersji zombi.
Na koniec dodam tylko, że Babcia Nela była świetną kucharką. Robiła genialne pierogi z baraniną i ruskie, czekoladowe mazurki ze skórką pomarańczową, faworki i mnóstwo innych potraw, których już nigdy nie skosztuję. I była najukochańszą, nieodżałowaną mamą mojego Taty. 

Szkoda, że Jej nie ma.

środa, 6 marca 2013

Lustrzane ćwiczenia, domowy fryzjer i kolorowe krasnoludki

Dano mi dziś pospać, więc spałam. Do 10-ej. W międzyczasie T. miał odstawić, z wszelkimi rytuałami, Wampira do szkoły. Budzę się i słyszę jej głosik z pokoju. Wstaję, patrzę...a dziecko siedzi w łóżku, obłożone stertą gazetek i czyta. "Co tu się dzieje?" - pytam i po chwili już wiem: podobno główka rano bolała i katar doskwierał i ogólna tendencja: wątroba, śledziona, noga...więc  relaksik w łóżeczku w centrum niezłego zawirowania. A potem słońce weszło Wampirowi do pokoju, to założył kapelusz słoneczny, zrobił sobie z piżamy top i krótkie spodenki, wysmarował się kremem do opalania i choooory. Ja nie mogę! Wagary na całego. A skoro już wagary, to trzeba zrobić jakieś lekcje. Tak ze 3 godziny... 6 stron. I tak krótko, bywa gorzej. 
Jak już się zmęczyło dziecko lekcjami to poszłyśmy na spacer.
Nad kanałek na Kępę Potocką.
Po jednej jego stronie ćwiczył sobie jakiś koleżka w czerwonej bluzie...a my z Wampirem, na przeciwległym brzegu, postanowiłyśmy zabawić się w lustro i robiłyśmy dokładnie to, co on. Ku obopólnej uciesze zresztą...Na koniec pięknie nam się ukłonił a my poszłyśmy bujać się na hamaku do pionu, gubiąc wszystko, co w kieszeniach...
W domu gimnastyka (gdzieś tak od roku staram się, żeby codziennie ćwiczyła, bo jeden dzień w tygodniu w przychodni to o wieeele za mało), kąpiel, mycie głowy i nożyczki. "Mamo, obetniesz mi włosy? chce mieć taką szopę jak Ty" No cóż...Obciąć mogę, ale szopy nie będzie. I co z tego?....ciach, ciach, ciach...10 minut i jest fryzka. Po indiańsku, jak siebie. A potem do łóżka i bajka. Rzadko je już opowiadam, bardzo rzadko.
Za szybko to życie się przewija, ciągle jest już nowy tydzień, znowu czwartek, nawet zima, chociaż mnie wkurza, jakoś szybko przeleciała...Ale wracając do tematu...

Uwielbiam opowiadać M. zakręcone bajki na dobranoc, Wymyślam je na biegu. Zaczynam od czegokolwiek a później jakoś same się wymyślają. Dziś było o 10-ciu mrówkach, które szły do mety przez pustynię gęsiego i na końcu została tylko jedna, bo wszystkie po drodze gdzieś zniknęły bez dźwięku.  
I druga, o 3 krasnoludkach. Jeden żółty, mieszkający w żółtym domku ze słonecznika, jedzący cytryny, banany etc, bardzo wesoły, radosny, rozśpiewany hipis. Drugi czerwony, w domku z truskawy, jedzący pomidory, czerwone owoce , mięso etc, kochliwy romantyk i awanturniczy torreador, gorąca krew południowca. Ostatni: zielony, mieszkający w domku z nenufara buddysta, kochający naturę, medytacje i spokój. Jarosz, żywiący się sałatą, winogronami i wszystkim, co zielone. W  domu zamiast dywanów, rośnie u niego trawa. Wszyscy trzej mają zupełnie inne usposobienie i potrzeby, co powoduje utrudniony kontakt. Jest tylko jeden dzień w miesiącu, kiedy mogą się dogadać. Dzień, kiedy na niebie pojawia się księżyc w pełni.....

No właśnie...Tak wyglądają moje bajki. Znudziły mi się już  klasyki, bo ile lat je można opowiadać?
To se wymyślam. 
Tylko, że potem zamiast spać, obie skręcamy się ze śmiechu. Tak jak dziś :)